Turystów górskich zachowania wszelakie
Dziś będzie osobiście. Może nie tak do końca osobiście, ale z doświadczenia własnego – żadnych więc legend, podań czy – jak mawiał Woody Allen – „dykteryjek trafiających bardziej do serca, niźli do rozumu”.
Czego to moje „osobiście” będzie tyczyć? Po prostu kilka obserwacji zachowań turystów na szlaku. Z góry jednakowoż uprzedzam, iż nie jest moim zamiarem naśmiewanie się z ich zachowań, ubioru czy reakcji, ale tak po prostu wspomnień i anegdot kilka. Nie jest moim zamiarem, gdyż sam pamiętam czas, gdym takim turystą był – pod Świnicą w białych adidasach, dżinsach, swetrze i… skórzanej kurtce, błądzący po mapie błędnym przerażonym wzrokiem… Doświadczenia się nabywa – nikt nie otrzymuje go ad hoc w całości…
Bieszczady… Czas nieważny, zresztą trudno teraz dociec. Mozolnie wchodzimy na Tarnicę. Za nami małżeństwo jakoweś w słusznym wieku. Pora jesienna. On do niej przez zaciśnięte zęby: „Skoro już płacimy za wejście na szlak, to mogliby przynajmniej odśnieżyć trochę te ścieżki”. Ano, mogliby – któż o tym nie pomyślał… Ale rzadko kto mówi to głośno – ten bohater to zrobił!
Bieszczady… Wleczemy się na górkę jakowąś (nie pomnę już, na którą, ale łatwo nie było…). Przed nami młode małżeństwo i ich kilkuletnie dziecię żeńskiej niewątpliwie płci pląsa, jakby grawitacja jej nie tyczyła… Wreszcie staje, odwraca się w tył i krzyczy w zachwycie: „Patrzcie! Jak pięknie! Jaki śliczny widok!” Ojciec – widocznie nieskory do zachwytów – syczy przez zęby: „K… idź!”
Tatry… O… Tu wspomnień wiele…
Młodzieniec na Sarniej Skale z deskorolką pod pachą… Da się, ale po co?... Tuż za nim biedny tatuś ze spacerowym wózkiem na plecach… Bo to chyba jest tak, że się idzie gdzieś w okolicach knajp około skoczni i pada decyzja: „Idziemy!”.
Tak jak padła zapewne takowa decyzja, kiedy zażywaliśmy słusznego odpoczynku w Dolinie Kościeliskiej po zejściu z Czerwonych Wierchów, przekąszając kiełbasę i popijając już zimną kawą. Rodzinka (godziny popołudniowe) ubrana, jak to rodzinka w Kościeliskiej: „O! Szlak na Ciemniak! Chodźcie – ciemniaki pójdą na Ciemniak!”. Ot, taki żart.
Zażartowałem innym razem kilkaset metrów wyżej na tym samym szlaku (gdzieś w okolicach Krzesanicy), gdy niebo zaczęło niemiłosiernie grzmocić… Czem prędzej zacząłem udawać się niżej i spotkałem grupę turystów (każdy z telefonem, przez który relacjonował wszystkim znajomym burzę w górach, każdy z parasolem i… pod skałą). Ludzkim i obywatelskim odruchem zacząłem namawiać ich, by jednak zaprzestali rozmów, złożyli parasole, odsunęli się od skały i zeszli niżej – brak odzewu. Rzuciłem więc lakonicznie: „Ja schodzę – najwyżej usłyszę o was w wieczornych Wiadomościach.” Zadziałało – na szczęście…
Grupa młodych turystów na szlaku pomiędzy Beskidem i Świnicą lustruje bacznie Roztokę Stawiańską pod Kościelcem. Sprawdzają kolor szlaku – zgadza się. Liczą stawki: raz, dwa trzy, cztery… piąty pewnie ukryty. Schodzimy, jesteśmy w Dolinie Pięciu Stawów Polskich.
Gdzieś też na szlaku w okolicach kolejki: „Przepraszam, gdzie tu jest jakaś góra?”, „Jesteśmy w górach, więc gór jest tu raczej dostatek” – odpowiadam rezolutnie mimo zmęczenia”, „No, ale żeby jakaś fajna była”…
Trzy przecudnej urody młode turystki w tzw. rejonie dworców: „Proszę pana, my słyszeliśmy gdzieś, że tu są jakieś góry. W którą stronę trzeba iść?”. Skierowałem je na Krupówki…
A na koniec zupełnie już poważnie… Przełęcz między Kopami. Dwoje młodych ludzi: ona silnie przestraszona, on z tych, co to chce pokazać coś światu. Pyta o drogę on na Orlą Perć, ona ciągle przestraszona. Po stroju widzę, iż nie często po Tatrach chadzali… Pytam, który raz są już w Tatrach. Ona panicznie: „Pierwszy raz w ogóle w górach!”. Odradzam im Orlą, polecam inne szlaki. On uparty. Tłumaczę, że jest już późno – popołudnie. Od pokazuje na mapie, że to… tylko 3 centymetry… Nalegam, by odpuścili… Ona ma łzy w oczach. On zaciska wargi i idzie dalej… Spotykamy się potem w Zakopanem. Ona podchodzi: „Nie poszliśmy, dziękuję.”
I jeszcze poważniej… Idę na Przełęcz pod Chłopkiem. W pewnym momencie zaczynam mierzyć zamiar wedle sił i stwierdzam, że wejdę, ale nogi nie pozwolą już zejść… Decyduję się więc wycofać pół godziny przed końcem. Bolesne. Zsuwam się po wrednej płycie, pod którą na dole zionie niemała otchłań. W górę brnie silniejsza i młodsza ode mnie para. Przesuwam się w prawo, by ich przepuścić. Popełzli dalej w górę, ja pełznę w dół. I raptem dziewczyna zaczyna się zsuwać… Łapię ją za plecak i przyciskam ją do siebie (akurat miałem całkiem mocny chwyt w drugiej dłoni). Zbiera się w sobie, rzuca krótkie „dziękuję” i wspina się dalej. Chwile siedzą na skałce z chłopakiem powyżej. Schodzi do mnie on ze łzami w oczach: „K… dziękuję…”
Często poniewczasie dociera to, co mogło się stać…
Zbigniew Wojciechowicz
« poprzednia | następna » |
---|