Zdobył samotnie najwyższy szczyt obu Ameryk
Kolejna samotna „szarża” Marka Ratajczaka - podróżnika, pisarza i alpinisty zakończona sukcesem. Policki wspinacz 14 lutego 2016 roku zdobył samotnie Aconcaguę (6962 mnpm), najwyższą górę obu Ameryk oraz najwyższą górę na świecie poza Himalajami, zaliczaną do tzw. Korony Ziemi, czyli najwyższych szczytów wszystkich kontynentów. Przypomnijmy tylko, że poprzednią wyprawę Marek Ratajczak opisał w swojej książce „Krew Bacy, czyli relacja z samotnej szarży na Mont Blanc”
- Dlaczego Aconcagua?
Marek Ratajczak: - Wyjazd do Ameryki Południowej od dawna siedział mi w głowie. Konkretny górski pomysł skrystalizował się już z dziesięć lat wstecz, ale zdawałem sobie sprawę z braku doświadczenia i odpowiednich przygotowań. Dlatego postanowiłem najpierw sprawdzić się chociażby na Mont Blanc. Skoro tam się udało, dlaczego nie ruszyć dalej i wyżej?
- Jak wyglądały przygotowania?
Marek Ratajczak: - Podróż do Ameryki Południowej zaplanowana na około pięć tygodni, poprzedzona była wieloma miesiącami przygotowań fizycznych i logistycznych. Przede wszystkim kondycja, czyli treningi biegowe, oraz udział w zawodniczych biegach długodystansowych, min. w Polickiej Piętnastce i Ćwierćmaratonie Polickim czy w leśnym Maratonie Puszczy Wkrzańskiej. Ważne było też zdobywanie ogólnej wytrzymałość organizmu wytrenowanej na siłowni, jak również w terenie. Poza tym logistyka, czyli przygotowanie tras, baz noclegowych , wszelakich pozwoleń, wiz, kupna biletów i specjalistycznego sprzętu, odpowiedniej diety i żywności, aktualizacja informacji itp. W końcu to nie wypad w Tatry, tylko wyprawa na inny kontynent.
- Muszą być w związku z tym duże koszty. O ile to nie tajemnica, jak wysokie i czy miałeś sponsorów?
Marek Ratajczak: - To racja, koszty były spore. O ile na wejście na Mont Blanc wydałem, łącznie ze sprzętem, nieco ponad pół średniej krajowej, tak Aconcagua kosztowała mnie na pewno ponad dwie, a może i trzy takie pełne pensje. Nie liczyłem dokładnie, bo oprócz gór zwiedziłem również kilka innych atrakcji w Argentynie i Chile.
Wyprawę sfinansowałem z własnych środków. Nie miałem sponsorów... Chociaż, skłamałbym moim głównym sponsorem była żona, która w obawie przed odmrożeniami kupiła mi super ciepłe skarpety, kalesony czy inną bieliznę. Przyznam, że przy niemal -40 stopniach, ty sposobem uratowała mi nie tylko tyłek ( śmiech).
- Gdzie było trudniej ? Na Mont Blanc czy teraz?
Marek Ratajczak: - Aconcagua odebrała mi więcej energii i zdrowia. Dostałem po prostu większego łupnia. Natomiast na pewno Mont Blanc jest bardziej wymagający technicznie, szczególnie ze względu na całoroczne zaśnieżenie, oblodzenia , szczeliny, stromizny, wąskie granie, ale za to jest znacznie niższy i przystępniejszy komercyjnie. Wokół ma bardzo dobrze rozbudowaną infrastrukturę z nowoczesnymi schroniskami i innymi udogodnieniami dla wspinaczy. Między innymi dlatego mogłem pozwolić sobie na zastosowanie, oczywiście przy dobrej pogodzie, wspinaczkowego stylu alpejskiego. Znaczy to tyle, że nie musiałem się zbytnio aklimatyzować ( choć powinienem) i próbowałem zdobyć szczyt bez zbędnych postojów. Boleśnie, ale ekspresowo. Aconcagua natomiast , jako niemal siedmiotysięcznik nie pozwalała na taki styl wspinaczki. Tutaj musiałem zastosować, ze względu na długość podejścia i przede wszystkim wysokość, mozolny styl oblężniczy. Jednym słowem konieczna była odpowiednia aklimatyzacja organizmu do niskiego poziomu tlenu, czyli dodatkowe podejścia aklimatyzacyjne, tzw. dni restowe, dające możliwość natlenienia oraz zakładanie w drodze na szczyt obozów pośrednich i wynoszenie do nich depozytów. Poza tym Aconcagua zaskoczyła mnie huraganowymi zimnymi wiatrami, wyjątkową niestabilnością pogody i mrozami sięgającymi nocą -40 stopni. Dodatkowo powyżej obozu bazowego 4300 mnpm) nie było wody ani specjalnych udogodnień. Stąd też na Mont Blanc wchodziłem dwa dni a na Aconcaguę dwa tygodnie. Reasumując Aconcagua była bardziej wyczerpująca. Po prostu trudniejsza
- Dlaczego znowu wspinałeś się sam?
Marek Ratajczak: - Długo by o tym mówić i chyba sam nie znam do końca prawidłowej odpowiedzi. Ale myślę, że to chyba sprawa indywidualna, kwestia psychiki. Taki mam po prostu charakter. Przypomnę jednak, że alpinizm jest z założenia sportem zespołowym. I tak należy do niego podchodzić. W „Krwi Bacy” i przy każdej możliwej okazji przestrzegam przed samotnymi wejściami, ponieważ na własnej skórze doświadczyłem dotkliwych skutków ubocznych takiego rodzaju wspinaczki. W kilku sytuacjach miałem po prostu dużo szczęścia.
- Było niebezpiecznie? Chwile grozy?
Marek Ratajczak: - Jak już wspomniałem głównym zagrożeniem na Aconcagui, jest choroba wysokościowa. Spotkałem po drodze kilku wspinaczy, którzy byli sprowadzani na dół z obrzękiem płuc lub mózgu. Min. jednego z polskich alpinistów zabierano helikopterem do szpitala w Mendozie. Kolejne niebezpieczeństwo to huraganowe mroźne wiatry i śnieżyce. Czyli odmrożenia, zamarznięcia i zagubienia. Wielu wspinaczy zginęło na tej górze gubiąc szlak. Podczas mojej wyprawy zaginęło po szczytem dwóch Kanadyjczyków.
Chwile grozy też były. Na przykład gdy, spałem w obozie pośrednim Canada na półce skalnej. Po północy zerwał się huraganowy wiatr, tak mocno szarpał moim namiotem, że myślałem, że wraz z nim zepchnie mnie z tej skalnej półki w przepaść. Musiałem wyjść na zewnątrz i obłożyć namiot dodatkowymi kamieniami. Huragan nie odpuścił, aż do rana.
- Wspominałeś, że nie tylko wyprawa górska było twoim celem?
Marek Ratajczak: - Jedynym celem, któremu podporządkowałem wyjazd było zdobycie Aconcagui. Natomiast, od tego w jakim czasie zakończę akcje górską, zależało ile drugoplanowych celów uda mi się zrealizować. Po powrocie z Mendozy (argentyńskie miasto -baza wypadowa wspinaczy ) do Santiago de Chile- stolicy Chile postanowiłem odwiedzić bardzo gorącą i najsuchszą pustynię na świecie, położoną na północy tego rozległego kraju, zwaną Atacama. Pojechałem tam autobusem, a podróż zajęła mi około 20 godzin. Na miejscu zaskoczył mnie bezkres piaszczysto solnych przestrzeni, 40 stopniowe upały, dookolna susza i bezlitosne słońce. Na szczęście mogłem schłodzić się w oazach solankowych zwanych tam lagunami, w których pływałem na powierzchni i jak balon nie mogłem się zanurzyć, natomiast zaraz po wyjściu z wody byłem pokryty słoną łuską. Spaliłem się już pierwszego dnia, tak że kolejne dni chodziłem ubrany w kurtkę i długie spodnie. Tak właśnie zwiedziłem m.in. Dolinę Księżycową, przypominającą powierzchnię innej planety. Tu zresztą kręcono wiele filmów science fiction, między innymi Gwiezdne Wojny. Nieopodal San Pedro de Atacama zwiedziłem potężną i fantastycznie usytuowaną, twierdzę Inków – Pukara de Quitor. Następnie solidnie już wygrzany, pojechałem ochłodzić się nad Pacyfik do Valparaiso. Bajecznie kolorowe miasto położone na kilkunastu andyjskich wzgórzach nad samym oceanem, z przepięknymi widokami na port i zatokę. Przyznaję nie zaryzykowałem kąpieli w zimnym i wzburzonym Pacyfiku. Zrobiłem to dopiero kilka dni potem, odwiedzając w drodze powrotnej Miami Beach. Polecam .
- O dalsze plany już nie pytam, bo po ostatniej rozmowie z tobą chyba znam odpowiedź. Czyli pochwalisz się , jak zrealizujesz. Zgadłem?
Marek Ratajczak: - Tak, masz rację. A tak a propos, to zazdroszczę tobie takiej pamięci. Przecież to było chyba ponad rok temu. A ja już ledwie pamiętam, że byłem w Ameryce ( śmiech).
- Dziękuję za rozmowę
rozmawiał Mariusz Hałgas
fot. archiwum prywatne Marka Ratajczaka
« poprzednia | następna » |
---|