Co nas – teoretycznie – czeka w drodze na szczyt
Nikt z naszej trójki nigdy nie był w Alpach, nie widzieliśmy na własne oczy lodowca, Mont Blanc znamy tylko ze zdjęć i filmów. Cała nasza dotychczasowa wiedza na ich temat, którą staramy się zdobyć przed wyprawą, to wiedza – niestety – teoretyczna. Korzystamy z wszelkich możliwych źródeł, słuchamy rad ludzi mądrzejszych i bardziej doświadczonych od nas. Dzięki temu tworzy się w naszych umysłach jakiś tam obraz całego przedsięwzięcia czy – wolę tak to nazwać – przygody.
Droga na Mont Blanc – z technicznego punktu widzenia – nie jest drogą trudną (nie przekracza trudnością naszej rodzimej Orlej Perci), jednakże warunki tam panujące (od letnich na dole, po skrajnie zimowe pod szczytem), kapryśność góry oraz kilka zdradliwych miejsc sprawiają, iż góra nie należy do bezpiecznych, choć zdobywa ją mnóstwo osób.
Chciałbym przybliżyć (podkreślam: znamy to tylko z teorii) kilka owych „zdradliwych miejsc”, jakie czyhają na potencjalnego górołaza.
Pierwszym takim miejscem jest lodowiec. Do niedawna w naszym nizinnym mniemaniu był to wielki obszar pokryty litym lodem. Prawda jest jednak o wiele bardziej skomplikowana. Wędrując przez lodowiec, należy mieć świadomość, że nie zawsze stąpamy po stałym lodzie, często są to tylko cieńsze bądź grubsze lodowe „daszki” przykrywające niewidoczne pod nimi szczeliny, często dość głębokie. To jest pierwsze miejsce, w którym niezbędne jest związanie się z partnerami wspólną liną. Po co? Po to, by – gdy pod jednym z nich zarwie się lodowa skorupa – pozostali swoim ciężarem i przede wszystkim czekanami wyhamowali obsuwanie się partnera w przepaść szczeliny. Przyznam się, iż na samą myśl o takiej sytuacji przechodzi mnie dreszcz niepokoju…
Kolejnym, bardzo spektakularnym miejscem jest Wielki Kuluar (Grand Coloir), zwany potocznie The Rolling Stones. Nie na cześć znanego zespołu, ale dlatego, że owym żlebem (znajdującym się na wysokości 3340 m. n.p.m.) o szerokości ok. 50 metrów przetaczają się 24 godziny na dobę z wielkim impetem kamienie (od wielkości piłki do golfa, do osobowego samochodu). Cała zabawa z przejściem przez ów żleb (trzeba to zrobić dwukrotnie podczas wyprawy) polega na wyczekaniu chwili względnego spokoju i szybkim przetrawersowaniu stromego zbocza, z jednej strony bacząc na to, by nie zsunąć się z kilkudziesięciocentymetrowego śnieżno-kamiennego gzymsu w przepaść, z drugiej – by nie dać się strącić, połamać lub zabić przez lecące kamienie. Nie bez przyczyny żleb ten posiada jeszcze jedną nazwę: Żleb Śmierci.
Trzecim i ostatnim miejscem wyjątkowo groźnym jest samo podejście pod szczyt. Zwłaszcza, że widząc go – ludzie często zapominają o ostrożności i chcą jak najszybciej na nim stanąć. Niebezpieczeństwo podejścia polega na tym, iż prowadzi bardzo wąską (mieści się na niej jedna osoba, pod warunkiem, że nie stawia zbyt szeroko stóp) górską granią z ziejącymi po obu stronach przepaścistymi stokami i z ogromną ekspozycją. Grań ta jest tym bardziej nieprzyjemna, iż istnieje konieczność – mimo jej niedużej szerokości – mijania się na niej z innymi turystami, którzy wchodzą na szczyt lub z niego wracają. Tu również rozsądnym jest związanie się liną z partnerem. Asekuracja jednak w takim miejscu wyglądać powinna nieco inaczej, niż na lodowcu. Tu, gdy mój partner zsunie się do lewej przepaści, moim obowiązkiem jest szybki skok w przepaść prawą…
Wiem – brzmi to makabrycznie i obyśmy nie musieli przeżywać tego na własnej skórze. Pojawia się tu pojęcie tzw. „braterstwa liny” – współodpowiedzialności i współzaufania.
Ale to temat na inny artykuł.
Zbigniew Wojciechowicz
« poprzednia | następna » |
---|