Dlaczego Mont Blanc? - JaPoKa 2016
Zazwyczaj, gdy ludzie związani z górami, pytani są o to, dlaczego chodzą po górach, odpowiadają: „Bo są”. Tak samo moglibyśmy odpowiedzieć i my – „Dlaczego Mont Blanc?”, „Bo jest”. I – wbrew pozorom – jest blisko, na wyciągnięcie właściwie ręki. Nie ma w takiej od nas odległości szczytu takich rozmiarów, jak Biała Góra (4810 m n.p.m.). Dlatego też tak kusi i od zawsze rozpala umysły i serca ludzi, którym góry są bliskie. W głowach większości tzw. tatrzańskich turystów wcześniej czy później rodzi się myśl i marzenie o wejściu na Mont Blanc.
Takież marzenie narodziło się i w mojej głowie kilka lat temu… I uparcie przesuwałem je z roku na rok. I nie chodziło o pieniądze – je przecież zarabia się między innymi po to, by spełniać swoje marzenia – ale o to, że wyczytałem, iż samotna wyprawa na Mont Blanc jest, delikatnie mówiąc, nierozsądna. Zdradliwość lodowcowych szczelin czy wąskie przepaściste granie wymuszają konieczność związania się liną przynajmniej z jedną osobą. A ja takiej osoby nie mogłem znaleźć…
Wtedy wpadła mi w rękę książka, w której autor opisuje swoją samotną tam wyprawę, niepoprzedzoną jakimiś większymi przygotowaniami z pominięciem nawet – bardzo ważnej na takich wysokościach – aklimatyzacji. Okupił to wielkim wyczerpaniem, wysiłkiem i brawurowym narażeniem życia, ale wszedł i zszedł. Mogę więc i ja.
I gdy już właściwie podjąłem taką rozpaczliwą decyzję o samotnym wyjeździe, dosłownie znikąd i niespodziewanie pojawiło się (jakkolwiek to zabrzmi) w moim życiu dwóch chłopaków: Paweł i Artur, których wcześniej nie widziałem nawet na oczy, a którym – jak się okazało – też po głowie łazi myśl o Mont Blanc. I tak powstała JaPoKa (JAsienica, POlice, KArlino).
A pojechałbym sam…
Takie książki czy publikacje (a jest ich naprawdę wiele) głoszące tezę, że Mont Blanc można zdobyć wstając zza biurka „w dżinsach i adidasach” (cytat z jednego z forum) robią wielką krzywdę tej górze. Ale przede wszystkim robią krzywdę ludziom, którzy temu wierzą, jak uwierzyłem i ja. I – co najgorsze – stają się wspaniałym gruntem dla przyszłych górskich samobójców, którzy wybierają się tam bez przygotowania…
Mont Blanc jest górą łatwą, bezpieczną i dla każdego. Taka jest dla jednej grupy ludzi – dla grupy, która zna ów szczyt li tylko z internetu lub takich właśnie publikacji.
Trudna i niebezpieczna natomiast jest dla dwóch innych grup. Pierwsza z nich to alpiniści, himalaiści, ludzie gór. Rozmawialiśmy i spotykaliśmy się wielokrotnie z nimi podczas początkowej fazy przygotowań do wyprawy i wszyscy oni mówili to samo: „Chłopaki, nie słuchajcie tego, co gadają gdzieś i nie bagatelizujcie tej góry. Mont Blanc jest górą niebezpieczną i zdradliwą. Porządnie przygotujcie się do swojej wyprawy”. Mówią tak, bo oni góry znają, odczuli je wielokrotnie na własnej skórze.
Groźna i niebezpieczna jest też dla drugiej grupy – dla ludzi, którzy… nigdy z tego szczytu nie wrócili… A rocznie nie wraca z niego ponad 100 osób… Jest to góra, która pochłania najwięcej ofiar śmiertelnych spośród wszystkich gór świata. Dlatego też przez wielu nazywana jest Górą Śmierci…
Po co jednakże całe to medialne zamieszanie, które w jakimś stopniu robimy wokół tej wyprawy? Przecież moglibyśmy pojechać, wejść, zejść i cieszyć się lokalnym celebryctwem. My chcemy jednak – pisząc o swoich planach i działaniach – dać odpór takim właśnie opiniom o łatwości i dostępności tej góry. Chcemy pokazać, że Mont Blanc jest rzeczywiście dla każdego (nie jesteśmy alpinistami ani wspinaczami – wykonujemy zawody niezwiązane nawet ze sportem), ale pod warunkiem, że się do tej wyprawy porządnie przygotuje. Bo wyprawa na Mont Blanc (czy na każdą inną większą górę) to nie tylko te 6-10 dni, które spędzimy wchodząc na szczyt i z niego schodząc. Wyprawa to też okres czasem długich, żmudnych i często nudnych przygotowań.
Dlatego też już następnego dnia po tym, gdy podjęliśmy decyzję: „A jednak Mont Blanc”, założyliśmy swoją stronę na Facebooku. Z jednej strony po to, by wzajemnie się napędzać i pozwolić, by napędzali nas inni, bo okres półtora roku, jaki wtedy dzielił nas od wyjazdu (planujemy na szczycie stanąć na początku sierpnia 2016 r.) to wystarczająco długi czas, by zeszło z nas powietrze, opadły emocje i adrenalina i byśmy zaczęli pewne sprawy odkładać na potem.
Ale był też drugi, ważniejszy, powód – chcieliśmy na bieżąco pokazywać nasze przygotowania i dzielić się z innymi tym, co robimy w kwestii wyprawy. Po to, by ktoś, kto zdecyduje się spełnić, podobne do naszego, marzenie, podszedł do tego z głową i nie słuchał opinii internetowych hejterów i wszystkowiedzących wyśmiewaczy, którzy rzadko ruszają się sprzed komputera, a wypowiadają się na wszelkie możliwe tematy tonem znawcy. Po to, by porządnie do takiego przedsięwzięcia się przygotował.
Jakież to przygotowania? Kondycyjne – co oczywiste. Przygotowania logistyczne – studiowanie map, przewodników, planowanie, liczenie. Sprzętowe – mimo jakiegoś tam naszego górskiego doświadczenia nie mamy całego sprzętu potrzebnego na taką wyprawę, przede wszystkim sprzętu asekuracyjnego, gdyż do tej pory nie był nam na tatrzańskich szlakach potrzebny. Przygotowania techniczne – nauka asekuracji, wiązania lin itp. I wreszcie – bodaj najtrudniejsze – przygotowania mentalne. Bo z tygodnia na tydzień ogarnia nas coraz większy lęk i niepokój, związany z wyprawą. Ale tylko dlatego, że coraz lepiej – choć na razie tylko wirtualnie – tę górę poznajemy…
Człowiek, by żył prawdziwie, musi spełniać swoje marzenia. I do tego chcemy tym naszym działaniem namawiać. Ale również do tego, żeby robić to rozsądnie.
Nad naszą wyprawą patronat honorowy objęły dwa miasta: Police i Karlino w osobach ich burmistrzów (Władysława Diakuna i Waldemara Miśki), co cieszy nas ogromnie – należymy bowiem do tych ludzi, którzy czują więź z miejscem swojego zamieszkania i współodpowiedzialność za owo miejsce. A naszą wyprawą mamy okazję nieco zapromować nasze miasta, ale o tym później…
Zbigniew Wojciechowicz
« poprzednia | następna » |
---|